W czasach słusznie minionych studenci ekonomii, ale nie tylko oni, studiowali dwa fundamentalne przedmioty: ekonomię polityczną kapitalizmu i ekonomię polityczną socjalizmu. Czyli prawdziwą, acz „niesłuszną”, naukę o gospodarowaniu oraz ekonomię wprawdzie „księżycową”, jednak politycznie poprawną (w tamtych czasach).
Minęło dwadzieścia lat edukacji w zakresie makro- i mikroekonomii..., a dawny podział jest nadal żywy i do tego ma się całkiem dobrze. Zmieniła się trochę nazwa przedmiotów: ekonomię polityczną socjalizmu zastąpiła ekonomia państwowa, zaś ekonomię polityczną kapitalizmu – ekonomia domowa. Różnica jest fundamentalna, acz banalna. W ekonomii prywatnej wszyscy, nawet posłowie i politycy, potrafią liczyć pieniądze. Może dlatego, że są to własne pieniądze. W ekonomii państwowej ta umiejętność zanika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Może dlatego, że liczymy pieniądze nie we własnym portfelu, lecz w kasie państwa. Niby to też są nasze, czyli podatników pieniądze, ale w tym rachunku dwa plus dwa nie zawsze daje cztery.
Z państwowej kasy łatwiej wydaje się pieniądze, a złotówkę z własnego portfela obejrzymy kilka razy, zanim ją wydamy. Wiadomo, ciężko na nią pracowaliśmy. Już wyobrażam sobie posła, który wraca z W iejskiej w rodzinne pielesze i oznajmia żonie, że w domowym budżecie będzie trzeba znaleźć trochę pieniędzy na zakup kilku ton węgla. Parlament właśnie uchwalił, że w celu zwiększenia popytu na węgiel, czyli utrzymania zatrudnienia w kopalniach, każda rodzina musi kupić trochę „czarnego złota”. Zwolnieni z zakupu będą emeryci i renciści (potężna grupa wyborców) i kobiety samotnie wychowujące dzieci. Jestem przekonany, że reakcja żony posła nie sprowadzi się do stwierdzenia, iż nie potrzebujemy węgla, gdyż korzystamy z gazu lub prądu, i dlatego nie mogłaby być upubliczniona.
Ekonomia państwowa tym różni się od ekonomii domowej, że podstawą tej drugiej jest rachunek ekonomiczny. Nikt normalny nie wydaje więcej niż zarabia. Każdy umiejący liczyć, potrafi oprzeć się urokowi nawet najbardziej urodziwej przedstawicielki banku, która przekonuje, że ten kredyt nic nie kosztuje, a raty będzie płacił bank. W ekonomii państwowej rachunek ekonomiczny zastępuje państwo, które musi kupić więcej węgla niż potrzebuje, mięsa niż jesteśmy w stanie skonsumować, utrzymać pociągi, którymi nikt nie jeździ. Państwo powinno dać wszystkim, którym się należy, a wiadomo, że należy się wszystkim.
Państwo musi również utrzymać związkowców, którzy za państwowe pieniądze będą walczyć z właścicielami przedsiębiorstw, czyli z państwem. Oczywiście w interesie słusznych praw pracowników. Świat pełen jest „obrońców ludu” żyjących na jego koszt. Dla niektórych jest to nawet pomysł na życie: dobre życie bez odpowiedzialności. Nieznajomość praw ekonomii nie jest wadą, jest wręcz zaletą. Ile może zaproponować delikwent wychowany w duchu ekonomii państwowej i nie ma większego znaczenia, czy sam wierzy w to, co proponuje ludziom. Gdzie są tysiące absolwentów ponad stu uczelni ekonomicznych, uczących się makro- i mikroekonomii? W prywatnych firmach? Pracują na swoim? Skąd płyną kadry dla wyznawców państwowej ekonomii?
Nie tak dawno usłyszałem w jednym z programów radiowych głos zdesperowanej posłanki (opcja polityczna jest w tej sytuacji mniej ważna), która nieomal płaczącym głosem przekonywała, że ona i jej koledzy posłowie (koleżanki chyba też) nie znają zasad budowy i działania budżetu. Boję się, że nie tylko budżetu; zasad działania gospodarki również.