„Należy się nam, jak psu zupa. Nikt nam tam w Brukseli łaski nie robi” – grzmi prominentny polityk. I rzeczywiście ma rację. Zgodnie z unijnym prawem, biedne państwa i kraje na dorobku są beneficjentami unijnego budżetu. Jednak nigdzie nie jest powiedziane, jakiej kwoty mogą one oczekiwać. Tego jednak polityk nam nie powie, ponieważ nie mógłby uczestniczyć w budżetowej licytacji. „Musimy otrzymać trzysta miliardów złotych, gdyż tyle obiecał premier” (w przedwyborczym klipie) i musimy trzymać go za słowo.
„Należy się nam, jak psu zupa. Nikt nam tam w Brukseli łaski nie robi” – grzmi prominentny polityk. I rzeczywiście ma rację. Zgodnie z unijnym prawem, biedne państwa i kraje na dorobku są beneficjentami unijnego budżetu. Jednak nigdzie nie jest powiedziane, jakiej kwoty mogą one oczekiwać. Tego jednak polityk nam nie powie, ponieważ nie mógłby uczestniczyć w budżetowej licytacji. „Musimy otrzymać trzysta miliardów złotych, gdyż tyle obiecał premier” (w przedwyborczym klipie) i musimy trzymać go za słowo. Wymaga tego nasza racja stanu, nasze miejsce w Europie. „Trzysta miliardów? To zbyt mało jak na nasze potrzeby. Domagajmy się co najmniej czterystu miliardów” – dodaje inny polityk. Czterysta? Mało, musi być minimum pięćset. Gdyby szef naszej partii był premierem, to uderzyłby pięścią w stół, a pozostali szefowie rządów ulegli jego mocnym argumentom i byłoby po sprawie. Pieniądze byłyby nasze, bo nam się należy. Unijni przywódcy jednak do strachliwych nie należą i też mają swoje argumenty, a przede wszystkim – interesy swoich wyborców.
„Musimy domagać się więcej, bo i tak nam obetną” – argumentują politycy. Czyli ma być tak, jak w socjalizmie: jeżeli inwestor potrzebował dziesięciu milionów, to wnioskował o dwadzieścia. Wiedział, że każdy urzędnik musi pokazać, iż od niego dużo zależy, a jego władza przejawia się w tym, że zawsze obcina on żądaną kwotę. Urzędnik wiedział także, że inwestor zaplanował na wyrost, a przyznana przez niego kwota i tak wystarczy na ukończenie inwestycji.
Czasy się zmieniły, a mentalność bez zmian. Mamy duże potrzeby, więc nam się należy. Wszyscy mają potrzeby i nie ma takiej kwoty, której nie potrafilibyśmy zagospodarować. W tych negocjacjach szafujemy jednym poważnym argumentem: dotychczasowe miliardy w większości zainwestowaliśmy sensownie, z myślą o przyszłości. Nikt nie może nam zarzucić, że je przejedliśmy albo nie wiadomo, gdzie one są. Czy jest to wystarczający argument w obliczy kryzysu i zdecydowanego nastawienia na oszczędzanie, niechęci najbogatszych do większej szczodrości i wydłużającej się kolejki do unijnej kasy. Pierwsza próba była nieudana, co dla większości nie było zaskoczeniem. Czy dyplomatyczny język, mówiący że w trakcie szczytu nastąpiło „zbliżenie stanowisk”, jest tylko robieniem dobrej miny do złej gry, czy jednak krokiem do kompromisu? Optymiści przekonują, że unijni przywódcy muszą dojść do porozumienia. Jednak kanclerz Merkel, premier Cameron czy prezydent Hollande, a także przywódcy Holandii, Szwecji i Finlandii najczęściej używają słowa oszczędność, a w słownictwie szefów państw Europy Środkowej i Południowej nie ma takiego pojęcia, a dominuje słowo rozwój, czyli: wzrost wydatków. Ci ostatni mają sojuszników w unijnych komisarzach (większy budżet oznacza brak cięć na unijną administrację, więc także ich pensje i przywileje). Jednak decydujący głos mają zawsze ci, którzy płacą. Dawno już powiedziano, że kto jest właścicielem orkiestry, decyduje o jej repertuarze.
Negocjacje polegają na twardej walce na argumenty i szukaniu sojuszników. Często dzieje się to w zaciszu gabinetów lub w trakcie lunchów lub kolacji. Rzadziej w świetle jupiterów, błysku fleszy i telewizyjnych kamer. Tym bardziej że na stole leżą poważne pieniądze, wszyscy mówią o bitwie o bilion euro. Nie tylko dla nas. Dla wszystkich państw unijnej wspólnoty, do której za chwilę dołączy Chorwacja.