Jakie słowo wywołuje w ostatnim czasie spore emocje? Dla ułatwienia, a może dla utrudnienia dodam, że nie jest ono bezpośrednio związane z polityką. Mam, oczywiście, świadomość, że dzisiaj niewiele kwestii, o których ludzie rozmawiają publicznie, nie jest związanych z polityką.
Mam na myśli słowo „repolonizacja”. Pojęcie to, w ustach polityków różnych opcji odmieniane przez wszystkie przypadki, budzi radykalne emocje. Często sprowadzają się one do populistycznych propozycji w stylu: zabrać i oddać państwu. Janosik się kłania: zabrać bogatemu (kapitał zagraniczny) i oddać biednemu (państwo).
Odebrać banki, towarzystwa ubezpieczeniowe, przedsiębiorstwa oraz media firmom z kapitałem zagranicznym. Ale jak to zrobić? Jeżeli w trakcie prywatyzacji doszło do przekroczenia prawa, to sprawą powinien zainteresować się prokurator, a następnie sędzia. W takich sytuacjach repolonizacja powinna być prosta. Ile jednak mogło być takich przypadków? Odpowiedź na to pytanie wymaga odrzucenia populistycznego hasła: „Cała prywatyzacja to jedno wielkie oszustwo i złodziejstwo”. W czasach rewolucji wszystko było mniej skomplikowane: władze wydawały stosowny dekret o nacjonalizacji, a prawem własności – nikt specjalnie się nie przejmował. Społeczeństwu wytłumaczyło się, że trzeba było tak zrobić, gdyż kapitaliści zawsze okradali ludzi i teraz nadszedł moment sprawiedliwości dziejowej. Właściciele mieli kilka godzin na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy i problem był rozwiązany. Jednak dzisiaj mamy XXI wiek. Takie rozwiązanie, niestety, nie przejdzie.
Trzeba zatem poszukiwać innych sposobów. Parlament mógłby przyjąć prawo ograniczające udział zagranicznego kapitału w polskich firmach, a tym samym „zmusić” właścicieli do sprzedania części swoich udziałów. Tego jednak też nie da rady zrobić. Dotychczasowi właściciele znajdą sposób na ominięcie prawa, np. przez podstawienie słupów z naszymi paszportami, którzy kupią stosowną część udziałów. Władza w firmie będzie nadal w obcych rękach, a pieniądze poza krajem. Czyli trzeba szukać dalej.
Może wprowadzimy system preferencji dla naszych firm, dając im ulgi podatkowe czy zwalniając z niektórych opłat? Możemy też wprowadzić preferencyjne warunki dla naszych przedsiębiorstw walczących w przetargach o lukratywne kontrakty i zamówienia publiczne. Jest tylko jedno pytanie: jak to zrobić, żeby Bruksela niczego nie zauważyła i nie zaczęła czegoś podejrzewać ani wprowadzać swoich procedur... Mało realne. Urzędnicy może nie zauważą, ale życzliwi doniosą.
Może zatem zbudujemy od podstaw własne banki, towarzystwa ubezpieczeniowe i inne firmy. Ale czy minister finansów znajdzie w kasie państwa kilkaset wolnych miliardów? Można mieć wątpliwości. Spora część budżetu państwa jest już zagospodarowana, a w kolejce do kasy stoją bardziej potrzebujący, którym pół roku temu sporo obiecano. Trzeba szukać dalej.
A może po prostu utrudnimy działalność zagranicznych firm, nękając je nieustannymi kontrolami. W tym zawsze byliśmy dobrzy i mamy bogate doświadczenie. Niestety, po tylu latach obecności w Polsce zachodni menedżerowie uodpornili się na wszelkiej maści inspektorów i kontrolerów, a w szczególności na ich metody pracy. I ta droga może więc okazać się nieskuteczna. Nowi zagraniczni inwestorzy nie przyjadą (i to będzie sukces), ale „starzy” nie wyjadą, bo robią nad Wisłą dobry biznes. A w gospodarce właśnie o to chodzi.
Wskazałem pięć dróg. Władza wybierze szóstą. Jaką? Tego nawet ona nie wie. Jeszcze nie wie, ale coś się wymyśli.