Na początku transformacji maszynką do robienia pieniędzy miała być giełda. „Wystarczy przynieść pieniądze do biura maklerskiego, a już następnego dnia możesz poczuć się milionerem (wówczas miliarderem)”. Przynajmniej w reklamach. Ludzie uwierzyli w reklamy, a w kolejkach przed biurami maklerskimi pojawiły się opowieści, w których „kolega szwagra sąsiadki z trzeciego piętra” pożyczył trochę grosza, kupił akcje spółki X, a dzisiaj jeździ już sprowadzonym z Niemiec „lekko bitym mesiem”.
Na początku transformacji maszynką do robienia pieniędzy miała być giełda. „Wystarczy przynieść pieniądze do biura maklerskiego, a już następnego dnia możesz poczuć się milionerem (wówczas miliarderem)”. Przynajmniej w reklamach. Ludzie uwierzyli w reklamy, a w kolejkach przed biurami maklerskimi pojawiły się opowieści, w których „kolega szwagra sąsiadki z trzeciego piętra” pożyczył trochę grosza, kupił akcje spółki X, a dzisiaj jeździ już sprowadzonym z Niemiec „lekko bitym mesiem”.
W socjalizmie do wszystkiego państwo dopłacało, więc ludzie wychowani na prawach księżycowej ekonomii uwierzyli, że w kapitalizmie będzie tak samo, a nawet lepiej, bo nowy ustrój miał być o niebo lepszy od starego. Kiedy okazało się, że tam, gdzie jest zysk, jest także strata, natychmiast znaleziono winnego: było nim państwo. Gdy okazało się, że w nowych warunkach zyskowi towarzyszy ryzyko, potencjalni milionerzy zgodnie krzyczeli: dlaczego państwo nas nie ostrzegło, dlaczego prezydent, premier, ministrowie nie powiedzieli nam, że giełda nie jest maszynką do robienia pieniędzy? Jakoś niewielu chciało zauważyć, że gdyby tak było, świat składałby się wyłącznie z milionerów. Jaki nudny byłby to świat.
Mogę założyć się o duże pieniądze, że gdyby państwo zaczęło mówić o ryzyku, zaczęło intensywnie ostrzegać, podniosłyby się głosy: „wara od naszych pieniędzy”, „sam wiem najlepiej, co z nimi zrobić”, „w socjalizmie państwo decydowało za nas, teraz chcemy inwestować sami”. Na chwilę zapomnieliśmy, że w gospodarce centralnie sterowanej mogliśmy złożyć pieniądze na książeczce PKO lub zamienić złotówki na dolary u cinkciarza, czyli ówczesnego mobilnego kantoru wymiany walut. Ryzyko w takim inwestowaniu było żadne, jeżeli nie liczyć sytuacji, w której zamiast pliku banknotów z wizerunkiem któregoś z prezydentów USA, klient otrzymywał równo pocięte skrawki papieru.
Latem okazało się, że nieznajomość ekonomii dla wielu okazała się bardzo bolesna i kosztowna. Tym razem nauka kosztowała ponad 350 mln zł. Wstrętne banki i chciwi bankierzy płacą niewielkie oprocentowanie, a sami zarabiają miliony. Doprowadzili świat do kryzysu i nie chcą podzielić się pieniędzmi. I oto młody, kreatywny człowiek z pomysłami, chce uczciwie zapłacić za nasze pieniądze. Nie tylko da nam godziwe oprocentowanie, to jeszcze tanio polatamy z nim po kraju, a może i dalej. I jak tu nie wierzyć, przecież Amber Gold to nowe oblicze naszej bankowości. Pamięć ludzka jest jednak krótka. Niektórzy zapomnieli o Grobelnym i jego Bezpiecznej Kasie Oszczędnościowej czy podobnych hochsztaplerach w USA, z Madoffem na czele. Rząd amerykański i prezydent Obama nie ostrzegali przed jego działalności, ale też nikt nie ma do nich pretensji. Spryt wygrał z rozsądkiem. A może chciwość pokonała rozsądek.
Można mieć pretensje do państwa, że nie ostrzegło ludzi. Czy państwo powinno być stróżem nocnym ostrzegającym przed oszustami i oceniać trafność finansowych decyzji obywateli? Zamiast ostrzegać i pouczać może powinno edukować, już od najmłodszych lat. Trzeba mieć natomiast pretensje do organów państwa, że pozwoliły hochsztaplerowi kolekcjonować wyroki sądowe i zakładać kolejne firmy.
Nigdy więcej nie damy się naciągnąć finansowym hochsztaplerom, nigdy nie uwierzymy pseudobankom? Szybciej niż zniknie letnia opalenizna ludzie wrócą do parabanków. Inni stracili, ale mnie się uda i zarobię więcej niż mój sąsiad. A może lepiej zagrać w Lotto lub obstawić w kasynie? Szansa na wygraną jest podobna.