Moje ostatnie spotkanie z tzw. fachowcem skojarzyło mi się ze słowami znanej aktorki, która pamiętnego czerwcowego wieczora oznajmiła: „Proszę Państwa, oto w Polsce skończył się socjalizm”. Fachowiec wywołał kolejne skojarzenie – przypomniał mi się rysunek w jednym z dzienników, na którym widać grupę robotników i asystenta prezesa, który szepcze mu do ucha: „Oni zgadzają się na kapitalizm, pod warunkiem że będzie tak, jak w socjalizmie”. Socjalizm skończył się w Polsce dwadzieścia trzy lata temu, ale czy nasza mentalność jest już rynkowa, czy nadal tkwimy w czasach ponoć słusznie minionych?
Wracając do fachowca… W domu wysiadło ogrzewanie. Nigdy jeszcze nie słyszałem, żeby komuś ogrzewanie wysiadło w lecie, tak jak nie słyszałem o zimowych protestach rolników czy wakacyjnych strajkach w kopalniach. Sytuacja była więc nagła, by nie powiedzieć kryzysowa. Telefon do fachowca. Odbierał i stwierdził rezolutnie, że ogrzewanie wysiada zawsze zimą („bo jak jest zima to musi być zimno, pani kierownik”, jak mawiał jeden z bohaterów Misia). Fachowiec miał do miejsca awarii (czyli mojego domu) ze dwa kilometry, więc już następnego dnia się pojawił, a jego samochód zdobiły reklamy chyba wszystkich firm z branży. I tak przyjeżdżał codziennie przez cały tydzień, szukając przyczyny awarii, zadając za każdym razem wiele pytań z zakresu hydrauliki, centralnego ogrzewania, rurek, kształtek i kolanek. Ponieważ na żadne pytanie nie potrafiłem udzielić sensownej odpowiedzi, w oczach fachowca zauważyłem nieskrywaną wyższość, przejawiającą się w niewypowiedzianych słowach: „I o czym ja fachowiec, mam z tobą, humanisto, rozmawiać”. Tygodniowe poszukiwanie przyczyn awarii skończyło się kategorycznym stwierdzeniem: „Przyjadę za tydzień i zobaczymy, co da się zrobić”. O nadciągających mrozach nie wspomniałem, aby nie psuć dobrego samopoczucia fachowca.
Potem pojawił się pan złota rączka. Przyjechał w niedzielę, postawił diagnozę, w poniedziałek kupił uszkodzoną część i we wtorek naprawił piec. Fachowiec, tak jak obiecał, po tygodniu zadzwonił. Nie odebrałem telefonu.
Ale to jeszcze nie wszystko. Żona relacjonuje mi rozmowę ze „specjalistą od powierzchni płaskich”, czyli sprzątaczką. Pani dzwoni oburzona, że nikt do niej nie zadzwonił i przypomniał jej o terminie kolejnego sprzątania (terminy ustaliliśmy dwa lata temu). I co odpowiedziałaś? – pytam żony. „Nic, bo myślałam, że ona żartuje, albo że wypiła o jednego drinka za dużo”. Przyjmując filozofię tej pani, musiałbym co tydzień dzwonić z pretensjami do mojego szefa, że nie przypomniał mi o konieczności przeprowadzenia kolejnych zajęć ze studentami.
W kontaktach z fachowcami ten rok nie rozpoczął się dla mnie zbyt optymistycznie. Boję się myśleć, co będzie dalej. Kilka niezałatwionych spraw (wizyt fachowców) nadal czeka. Na przykład od trzech lat oczekuję na ekipę, która montowała okna, i teraz ma coś tam wyregulować. „Nie leży pan na szlaku naszych klientów, więc przyjazd ekipy będzie pana drogo kosztował”. Jestem pełen podziwu dla ich troski o stan mojego portfela, ale nieostrożnie zapytałem, kiedy ostatnio trafił się im klient w mojej okolicy. „Pan był ostatnim”, usłyszałem w odpowiedzi. Szanse na pojawienie się ekipy są niewielkie, prawie zerowe.
Podobnie jak pojawienie się fachowców od pielęgnacji ogrodów. Ekipa szybko i sprawnie zaprojektuje ogród, zamontuje instalację do automatycznego podlewania, ale regularnie dbać o nie trzeba już samodzielnie. „To wyjdzie Panu na zdrowie, każdy lekarz zaleca ruch na świeżym powietrzu, a nam za sto złotych nie opłaca się przyjeżdżać. Na benzynę nie zarobimy”.
Syndrom fachowca powraca. Mam pecha czy zbyt duże wymagania? W końcu za własne pieniądze.