Czy można żyć bez francuskiego koniaku i szkockiej whisky? Można. Czy można przygotować obiad bez krewetek, włoskiego makaronu i hiszpańskich oliwek? Można. Czy obiad musi kończyć się deserem z greckich brzoskwiń lub polskich owoców? Nie musi.
Czy można żyć bez francuskiego koniaku i szkockiej whisky? Można. Czy można przygotować obiad bez krewetek, włoskiego makaronu i hiszpańskich oliwek? Można. Czy obiad musi kończyć się deserem z greckich brzoskwiń lub polskich owoców? Nie musi. Już towarzysz Władysław Gomułka w czasach słusznie minionych przekonywał, że import cytryn do Polski jest zbędny, skoro lekarze twierdzą, że w rodzimej kiszonej kapuście jest więcej witaminy C niż w cytrynach. Jest tylko jeden problem, o którym nasz światły przywódca zapomniał. Kapusty, niestety, nie można wycisnąć do herbaty.
Wojna o owoce i warzywa to pojęcie, które coraz częściej pojawia się w mediach i codziennych rozmowach. Media ulegają tabloizacji, więc wojna lepiej „sprzedaje się” niż np. embargo, bo nie wszyscy rozumieją to pojęcie. W tej walce na szczęście nikt nie strzela i nie używa czołgów, ale są już pierwsze ofiary – i to po każdej stronie. Rolnicy nie mogą sprzedać swoich produktów, więc wychodzą na ulice i protestują. Unijni podatnicy słono za to zapłacą. Konsumenci po drugiej stronie granicy już widzą, jak towar znika ze sklepowych półek. Jeszcze nie protestują, bo władza zakazała.
Dziwi fakt, że w tej wojnie władze Rosji znalazły sojuszników w naszych celnikach, którzy zatrzymywali na granicy z obwodem kaliningradzkim samochody z żywnością kupioną w naszych sklepach i na bazarach. Dlaczego? Celnicy zaczęli dbać o zdrowie rosyjskich konsumentów, gdyż – ich zdaniem – w prywatnym samochodzie trudno zachować warunki sanitarne niezbędne do przewozu żywności. Samochodowe bagażniki na ogół nie są wyposażone w klimatyzację, o urządzeniach chłodzących nie wspominając. Rosjanie nie bawili się w handel detaliczny. W większości aut znajdowano połowę świniaka lub sto kilogramów wędlin. Oczywiście, wszystko na własne potrzeby lub na zbliżający się ślub córki, ewentualnie na urodziny szwagra. Po kilku dniach ktoś pomyślał i mięso znowu pojechało na Wschód. Wbrew obawom naszych celników polska wędlina nie zaszkodziła rosyjskiemu konsumentowi. Gdyby tak się stało, tamtejsze media z pewnością głośno mówiłyby lub pisały o zamachu na zdrowie Rosjan. Są oni bardzo czuli na tym punkcie, o czym świadczy fakt, że po wielu latach obecności na ich rynku nagle okazało się, że McDonald’s nie przestrzega norm sanitarnych i musiał zamknąć kilka restauracji w Moskwie.
Przy granicy z obwodem kaliningradzkim funkcjonują spore zakłady mięsne i kilka dużych marketów. Wszystko działa zgodnie z prawami ekonomii. Jeżeli czegoś nie ma lub jest drogie, klient szuka miejsca, w którym towar jest dostępny i tańszy. Jeżeli nie ma żadnych ograniczeń administracyjnych, wsiada w samochód i przekracza granicę. Proste? W XXI wieku w cywilizowanej Europie nawet celnik nie jest w stanie tego zatrzymać. Czasami nie potrafi również tego zrozumieć. Niestety.
Z każdej sytuacji można znaleźć wyjście. Potrzebny jest tylko pomysł, jednak nie taki, na jaki wpadli nasi celnicy. Holendrzy pozazdrościli Hiszpanom tradycyjnej pomidorowej wojny, trochę ją tylko zmodyfikowali. Na plac w centrum Amsterdamu przywieźli kilka ton pomidorów, które nie nadawały się do sprzedaży, i zaprosili wszystkich chętnych do wymiany pomidorowych ciosów. Był tylko jeden warunek: za udział w tym happeningu trzeba było zapłacić 15 euro. Pieniądze przeznaczono dla rolników, którzy ponieśli straty w wyniku rosyjskiego embarga na produkty spożywcze sprowadzane z państw Unii. Turyści mieli dodatkową atrakcję, uczestnicy pomidorowej wojny niezłą frajdę, a rolnicy odzyskali trochę pieniędzy. Proszę, ilu zadowolonych.