Już niedługo będziemy świadkami cudu. Niestety, nie będzie to cud gospodarczy, bo ekonomiści są materialistami i w siły nadprzyrodzone raczej nie wierzą. Nie będzie to także cud polityczny, w efekcie którego premier i prezes największej opozycyjnej partii politycznej przemówią jednym głosem (ludzkim), patrząc sobie głęboko w oczy – powiedzą „Jareczku” oraz „Donku”, a potem wspólnie udadzą się do najbliższego pubu na piwo...
Już niedługo będziemy świadkami cudu. Niestety, nie będzie to cud gospodarczy, bo ekonomiści są materialistami i w siły nadprzyrodzone raczej nie wierzą. Nie będzie to także cud polityczny, w efekcie którego premier i prezes największej opozycyjnej partii politycznej przemówią jednym głosem (ludzkim), patrząc sobie głęboko w oczy – powiedzą „Jareczku” oraz „Donku”, a potem wspólnie udadzą się do najbliższego pubu na piwo. Niestety, w naszej polityce mało kto już wierzy w zjawiska niewytłumaczalne. Będzie to raczej cud w mentalności rodaków, cud zmieniający ich dotychczasowe przyzwyczajenia. Od 1 lipca zjawiska nadprzyrodzone będą obserwowalne w naszych lasach. Stanie się tak za sprawą tzw. ustawy śmieciowej. Przynajmniej taką wiarę mają posłowie i, niestety, chyba tylko oni. Wiara w sprawczą moc paragrafu jest wśród polityków i urzędników nadal bardzo duża. Czy prawo, które zanim weszło w życie, już było nowelizowane, nie ma właściwości nadprzyrodzonych? Oczywiście, musi je mieć i na tym właśnie budowany jest „państwowy optymizm”. Czy jest na świecie państwo, które zmieniło mentalność i wieloletnie przyzwyczajenia obywateli za pomocą ustawy? Możliwe to chyba tylko w państwie totalitarnym, pod rządami strachu.
Czy sąsiad, który od pół roku nie zauważa leżącej przy jego furtce plastikowej butelki, nagle odzyska wzrok? A drugi, który jest przekonany, że taczka gruzu w lesie szybko zarośnie trawą – czy nagle przypomni sobie lekcje biologii i to, że trawa na gruzie nie rośnie? Bo chyba ktoś, kto jest przekonany, że wyrzucając resztki do lasu, karmi zwierzęta, sposobu myślenia pod wpływem ustawy jednak nie zmieni…
Od połowy roku każdy obywatel, zanim wywiezie gruz do lasu czy wyrzuci opróżnioną przed chwilą butelkę po małej wódeczce, głęboko się zastanowi i przypomni sobie, że ustawa zabrania tego – niegodnego świadomego obywatela – czynu. Zastanówmy się, jak wyglądałby np. Singapur, gdyby walkę o czyste miasto rozpoczęto i zakończono na wprowadzeniu nowych przepisów? Edukacja, system kar i ich nieuchronność mogą zmienić filozofię i mentalność Kowalskiego, który przecież wie, że las jest „naszym wspólnym dobrem”, czyli nikt nie jest jego właścicielem. „Panie, nic z tego nie będzie. Od dwóch lat gadają o tej ustawie i tylko straszą ludzi, a teraz okazuje się, że to jakiś bubel”, przekonuje rezolutny sąsiad. I ma rację, skoro do opinii publicznej przebiło się zdanie, że „w Łodzi będzie drożej niż w Monachium”. Dzień bez demagogii jest dniem bezpowrotnie straconym. Las i śmieci to przecież polityka, więc trzeba walić ostro. Fakty zaś docierają do niewielu. Okazuje się, że w Łodzi trzeba posortowane (teoretycznie) śmieci sortować ponownie, a to kosztuje. W Monachium nie ma już takiej potrzeby. Mieszkańcy miasta robią to dokładnie i to od lat. Dlaczego? Bo to się im zwyczajnie opłaca. Mają oni także „wsparcie” w kilku spalarniach, do których – zamiast na wysypiska – trafiają posegregowane śmieci.
Goście z Europy Zachodniej często zazdroszczą nam, że mamy lasy, na obrzeżach których nie ma tabliczek: „Teren prywatny, wstęp wzbroniony”. Gdy po chwili przejdzie im ta zazdrość, stwierdzają, że tabliczek nie ma, ale wstępu do naszego lasu skutecznie bronią hałdy gruzu, stara kanapa, pusta lodówka czy kontener plastikowych butelek po biwaku uczniów pobliskiej szkoły. Las „zachodni” i las „wschodni” niczym się zatem nie różnią, a co jest „lepsze” – dżuma czy cholera? Jedna i druga kończy się śmiercią. W tym wypadku, z powodu braku czystego leśnego powietrza.