Strajk jako cywilizowana forma protestu powoli zanika. Cała nadzieja w studentach, którzy powinni wpaść na pomysł strajku w sprawie poprawy warunków studiowania” – takie słowa pewnego socjologa i politologa przeczytałem w jednym z czołowych dzienników. Życie, jak zawsze, jest najlepszym weryfikatorem naszych myśli, a słowa te nie padły bynajmniej w zamierzchłych czasach. Wypowiedziane zostały kilka dni przed protestem górników w sprawie planów likwidacji kilku śląskich kopalń.
Jeszcze dwadzieścia kilka lat temu, w systemie słusznie minionym, słowo „strajk” mogło pojawić się w mediach, ale tylko jako określenie ilustrujące sytuację w gospodarce kapitalistycznej. Oto „wyzyskiwani pracownicy protestowali przeciwko właścicielom przedsiębiorstw”. W socjalizmie niemożliwe, gdyż fabryki należały do robotników. Byłem współwłaścicielem kopalni, chociaż o tym nie wiedziałem, jako jeden z ponad 37 mln współwłaścicieli. Nic nie mogłem zrobić ze swoją własnością. Aż trudno wyobrazić sobie społeczeństwo składające się z samych właścicieli fabryk, hut, kopalń czy stoczni. Wiadomo, że właściciel – jak cesarz – to ma „klawe życie”, cytując słowa piosenki Kazimierza Grześkowiaka.
Jednak pewnego sierpniowego dnia nad Bałtykiem fabryki zastrajkowały. Przepraszam, nie zastrajkowały, doszło „do nieplanowanych przerw w pracy” lub „chwilowych przestojów technologicznych”. Ówczesna propaganda nie takie rzeczy potrafiła społeczeństwu wytłumaczyć. Jednak „ciemny lud” tego nie kupił i socjalizm powędrował na śmietnik historii.
Dzięki temu dzisiaj strajk jest rzeczywiście demokratyczną formą protestu. Można przyjąć, że jeżeli ktoś strajkuje, to znaczy, że jest zdeterminowany w realizacji celów, a dotychczasowe działania nie rozwiązały problemu. Strajk, a właściwie towarzyszące mu negocjacje, są swoistą grą ustępstw. Na obie strony sporu skierowane są oczy wszystkich. Jedni mają świadomość, że nie mogą zawieść oczekiwań strajkujących, drudzy wiedzą, że z każdym dniem tracą poparcie opinii publicznej i muszą odpowiedzieć sobie na pytania, jak pogodzić rachunek ekonomiczny ze spadającymi słupkami poparcia społeczeństwa. Autorytet przywódcy związkowego kontra świadomość drugiej strony, że brak ugody prowadzi do katastrofy. Pole manewru jest z każdą godziną coraz mniejsze. Często mówimy, że strony muszą dojść do porozumienia, to jest tylko kwestią czasu. Jednak ten czas jest zawsze szalenie drogi, a każde porozumienie też kosztuje. Kto za to zapłaci? To jedyne pytanie, na które odpowiedź jest znana, zanim strony usiądą do stołu rokowań: wszyscy zapłacimy. Nie związkowcy, nie rząd, lecz podatnicy. Chyba że…
Kilkanaście lat temu w zakładach Fiata we Włoszech związki zawodowe zorganizowały strajk w sprawach płacowych. Takie jest związkowe prawo i nikt go nie kwestionował. Związki zawodowe są po to, aby walczyć o prawa pracowników i wyższe pensje. Strony, czyli zarząd firmy (a nie włoski premier) i związkowcy, usiedli przy stole negocjacyjnym. Po – o ile się nie mylę – trzydziestu kilku dniach negocjacji nie osiągnięto porozumienia. Pracownicy dali się przekonać, że firmy nie stać na podwyżkę płac i wszyscy wrócili do pracy. Tu czekała ich niemiła niespodzianka. Nie dość, że nie wywalczyli wyższych wynagrodzeń, to jeszcze przez kolejne weekendy musieli odrobić poniesione przez firmę straty. I jeszcze jedno: strajkujący przez cały czas otrzymywali wynagrodzenie… ze związkowej kasy. Rzeczywiście strajk jest cywilizowaną formą protestu.