Od kilku miesięcy w kraju trwa wielkie liczenie pieniędzy, często wirtualnych. Najpierw był zalew politycznych obietnic, a potem pojawiło się pytanie: ile to będzie kosztowało i skąd wziąć pieniądze na spełnienie pobożnych życzeń polityków, którzy mówią o kwotach idących w miliardy i udają, że wiedzą, co obiecują.
Słuchając ich, można odnieść wrażenie, że w swoim pierwszym wcieleniu byli wybitnymi pokerzystami, a sztukę blefowania wyssali z mlekiem matki. Na co liczą owi pokerzyści? Na krótką pamięć wyborców (te hasła i obietnice już były) lub na ich kompletny brak wiedzy. Ludzie przecież czytają, oglądają i słuchają. Czasami można jednak odnieść wrażenie, że Kowalski dobrze wie, że w jego domowym budżecie dwa plus dwa musi dać cztery. Jeżeli mamy pieniądze na zakup lodówki, to nie możemy powiedzieć, że jutro kupimy lodówkę oraz telewizor, a także dokonamy w biurze podróży pierwszej wpłaty za wakacje. Chyba że wygramy w Lotto lub pożyczymy od teściowej. Wygrane zdarzają się jednak rzadko, a pożyczka ma tę wadę, że należy ją zwrócić (chyba że pójdziemy w ślady Greków i będziemy negocjowali jej umorzenie). Aby to zrozumieć, nie trzeba być ekonomistą. Dlaczego tej prostej zasady nie przekładamy na budżet państwa? Na proste pytanie: ile jest dwa plus dwa, zamiast odpowiedzi pada pytanie: a ile ma być? Zakres odpowiedzi jest bardzo szeroki, gdyż nasze potrzeby są nieograniczone.
Jednak to nie koncert pobożnych życzeń, a stwierdzenie polityka rządzącej koalicji było hitem kampanii wyborczej. W jednej ze stacji radiowych w odpowiedzi na pytanie prowadzącego stwierdził: „Nie mam zdania na ten temat, ponieważ nie było jeszcze decyzji”. W ten sposób pan poseł odkrył kulisy powstawania politycznych opinii. Rano zbiera się partyjny areopag i ustala obowiązującą wykładnię „tematu”, dzięki czemu wszyscy politycy danej partii mówią to samo. Wyborca wie, jakie poglądy reprezentuje jego partia oraz że jego poseł się z nimi zgadza. Tego, co myśli polityk, wyborca się nie dowie, bo „nie było decyzji”. Zbiorowa mądrość nie zawsze jest wskazana.
Kiedyś mieliśmy „najdłuższa wojnę nowoczesnej Europy”, zaś jesienią zakończymy „najdłuższą kampanię wyborczą współczesnej Europy”. Może już zapomnieliśmy, ale była ona dłuższa niż ciąża. Rozpoczęła się wczesną jesienią ubiegłego roku i trwała prawie rok. Roczne przymilanie się wyborcom stało się już nudne, by nie powiedzieć „niestrawne”. Włączam telewizor – polityk, biorę do ręki gazetę – ta sama twarz patrzy ze zdjęcia, otwieram portal internetowy – dobrze znam już ten wzrok, włączam radio – twarzy nie widzę, ale wiem, co usłyszę. Chodzę głodny, bo boję się otworzyć lodówkę. Dotychczas byliśmy w Europie najlepsi w niepłaceniu abonamentu RTV, dzisiaj możemy pochwalić się najdłuższą kampanią wyborczą.
Wieszcz pisał „o roku ów (…), ciebie lud zowie rokiem urodzaju”, zaś współcześni mieszkańcy Starego Kontynentu będą mówili, że lato roku ٢٠١٥ kojarzy im się z Grecją („wyjdzie czy nie wyjdzie z Eurolandu”). Mieszkający między Odrą a Bugiem będą wspominali ten rok jako czas nadziei na wirtualny dobrobyt, płynący z przedwyborczych deklaracji. Dlaczego wirtualny? Ponieważ nikt tyle Ci nie da, ile Ci obieca polityk przed wyborami. Rzeczy niemożliwe załatwiamy od ręki, zaś na cuda trzeba trochę poczekać. Pojawią się dzień po wyborach. Następne cuda za cztery lata. A my ciągle dajemy się nabrać na ładne słowa.