Od ponad dwóch miesięcy nikt już mi nie mówi, że „zasługuję na więcej”, że „kryzys przetrwaliśmy najlepiej”, że „rozwijamy się najszybciej w całej Unii Europejskiej”, że „podniesiemy płace wszystkim, którzy zarabiają za mało” (czyli wszystkim), że „obniżymy stawkę podatku VAT ”, że „premier nic nie może, a ja mogę wszystko, albo jeszcze więcej”, że „trzeba zwinąć białą flagę
i wywiesić nową”. Ale jaką?
Czerwona jest passé. Czarnej nie wypada. Ta z wszystkimi kolorami tęczy jest politycznie niepoprawna. Nikt na szczęście już mnie nie przekonuje, że wszystko, co będzie przez najbliższe cztery lata robił, będzie czynił tylko i wyłącznie dla mojego dobra. Na hasła wyborcze uodporniłem się dawno temu, a było to związane z niejakim Stanem Tymińskim i jego słynną czarną teczką, w której ukryte były rozwiązania wszelkich tajemnic oraz skuteczne plany naprawy problemów wszechświata i nie tyllko.
Każdy polityczny zwycięzca, gdy otrzyma rachunek z kasy państwa, szybko przestanie wierzyć, w to co jeszcze niedawno głosił. Oczywiście, nawet mając związane ręce, też można w gospodarce sporo namieszać. W końcu jest to rachunek z odroczoną płatnością, a następny przyjdzie za cztery lata, często na inne nazwisko. Niestety, czas dobrobytu, czyli kampania wyborcza trwa dwa miesiące. Ekonomiczna – cztery, od wyborów do wyborów. Kampania wyborcza jest jak urlop. Trwa krótko, jest beztroska i pozwala zapomnieć o bieżących problemach. Wszyscy się wyciszają, z wyjątkiem tych, którzy przez najbliższe cztery lata będą starali się, aby poziom adrenaliny w naszych organizmach był zawsze – parafrazując dawne komunikaty o stanie wód głównych rzek w kraju – w górnej strefie stanów wysokich.
Od październikowego poniedziałku przemawia do mnie szara rzeczywistość, czyli realna gospodarka. I nie mam co ukrywać, że rozumiem ją znacznie lepiej niż przedwyborcze deklaracje „wybrańców narodu”. Może dlatego, że rzeczywistość, a nie jej zaklinacze, mówi prawdę. Prawdę, która często jest brutalna. Kiedy prezes banku centralnego, mimo że zawsze powinien być oszczędny w słowach, przekonuje, że idą trudne czasy, to ja mu wierzę. Jeżeli agencja raitingowa grozi obniżeniem stopnia wiarygodności kraju, powoli zaczynam obawiać się konsekwencji takich opinii. Wiem, czym to się może skończyć. Czerwonym kolorem na giełdach, wzrostem cen złota, droższymi wakacjami, bo rodzimy pieniądz traci na wartości, oraz bólem głowy dla Ministra Finansów i szefa Banku Centralnego.
Dzisiaj nie ma publicznie wypowiadającej się osoby, która chociaż raz nie użyje słowa kryzys. Ludzie coraz mniej kupują, bo nadciąga kryzys. Boimy się o swoje miejsce pracy, bo wszyscy mówią o nadciągającej recesji. Przedsiębiorcy coraz mniej optymistycznie patrzą w przyszłość, bo druga fala zawirowań na europejskich rynkach nas nie ominie. Telewizja straszy, gazety alarmują. Leszek Balcerowicz mówił kiedyś o samospełniającej się prognozie: jeżeli wszyscy mówią o kryzysie, to on nadejdzie. Prędzej czy później – raczej prędzej. A gdzie podział się urzędowy optymizm z czasów kampanii wyborczej?
Wiadomo, co trzeba zrobić, aby licznik długu publicznego poruszał się wolniej (czy komuś uda się go zatrzymać, o cofnięciu nie mówiąc). Natomiast nadal bez odpowiedzi pozostaje pytanie, kto się na to odważy. Kiedy odwagę w hasłach zastąpi odwaga w działaniu? Zdjęcia z ateńskich i rzymskich ulic nie napawają optymizmem. Europa płonie, a polityczni zwycięzcy przekonują, że nie musimy się spieszyć. Sen zimowy dobrze robi niedźwiedziom, nie gospodarce.