Czy zapomnieli już Państwo o majowym festiwalu przedwyborczych obietnic? Jeśli tak, to dobrze. Proszę pojechać na wakacje i wypocząć. Odpoczynek, zwłaszcza psychiczny, jest szczególnie zalecany. Dlaczego? Bo jesienią czeka nas powtórka z rozrywki – kolejny festiwal obietnic, tylko wielokrotnie intensywniejszy. Jedynym pocieszeniem jest fakt, że będzie to już ostatnia kampania wyborcza na najbliższych kilka lat.
Jaki problem był przedmiotem najgorętszych dyskusji Polaków w ostatnich latach? Oczywiście, podniesienie wieku emerytalnego. Dyskusje, w których emocje i demagogia szły w parze z brakiem wiedzy i kompletnym oderwaniem od polskich i europejskich realiów demograficznych i ekonomicznych. Uprzedzając jesienny festiwal obietnic, chciałbym przedstawić do przemyślenia propozycję: w jaki sposób obniżyć wiek emerytalny (przepraszam z góry, że proponuję Państwu zawracanie sobie głowy polityką w trakcie wakacyjnego wypoczynku).
Pytanie brzmi: kiedy statystyczna Polka i statystyczny Polak powinni przejść na emeryturę? Otóż moja propozycja jest dość prosta i uwzględnia, chociaż nie do końca, dobrowolność przejścia na „stypendium ZUS-u”. Na emeryturę należałoby przechodzić wówczas, gdy Polka zostanie babcią, a Polak dziadkiem. Propozycja tylko na pierwszy rzut oka wydaje się rewolucyjna i odrobinę szalona. Nikt nie zaangażuje się w wychowanie maluchów tak bardzo jak dziadkowie. Nikt nie odda wnukom tyle serca co dziadkowie. Odpadnie tym samym często podnoszony argument, że warunki życia w Polsce godzą w życie rodzinne i wychowanie dzieci. Jeśli chodzi o inne zalety powyższej propozycji, to jest ich kilka (jak sam się nie pochwalisz, nikt cię nie doceni).
Po pierwsze, nie będziemy musieli pracować aż do śmierci, co z pewnością zostanie zaakceptowane przez wszystkich. Ile osób zostaje obdarzonych wnukami jeszcze przed przekroczeniem sześćdziesiątki? Po drugie, propozycja ta, jeżeli nie zlikwiduje naszych problemów demograficznych, to istotnie je ograniczy. Młodzi ludzie – wiedząc, że babcia i dziadek zaopiekują się maluchem – będą bardziej skłonni do zakładania rodziny i posiadania dzieci jeszcze przed trzydziestką. Po trzecie, oboje rodziców będzie mogło pracować, więc w rodzinnym budżecie pojawią się dwie pensje, co może skłonić młodych do porzucenia myśli o emigracji. Po czwarte, sporo zaoszczędzimy na utrzymaniu żłobków i przedszkoli. Nie będziemy ich potrzebowali tyle, ile dzisiaj. Po piąte, będziemy mieli najmłodszych emerytów w Europie; w końcu na jakiejś płaszczyźnie mamy szansę być liderem. Po szóste, gdy wnuczęta będą już „odchowane”, babcia z dziadkiem ruszą w świat i zaczną wydawać zaoszczędzone pieniądze (zajmowanie się dziećmi wymaga dłuższego przebywania w domu i brak wówczas okazji do wydawania pieniędzy).
Czy pomysł ten wydaje się Państwu zbyt radykalny? W okresie kampanii wyborczej padały jeszcze bardziej rewolucyjne pomysły. W ramach poszukiwania consensusu jestem skłonny pójść na kompromis: aby uzyskać prawa emerytalne, trzeba będzie wykazać się posiadaniem co najmniej dwojga wnucząt. Powie ktoś, że budżetu państwa nie stać na takie rewolucyjne eksperymenty. W kampanii wyborczej padają „droższe” propozycje, a ich autorzy nie zadają sobie trudu, aby znaleźć pieniądze na realizację swoich pomysłów. Kto by się jednak przejmował takim drobiazgiem. Pieniądze nie są najważniejsze. Wiadomo, że one szczęścia nie przynoszą. Poza tym na słuszne cele fundusze muszą się znaleźć.