Wróciłem z wakacji. Czas bez gazet i tygodników, telewizji, a nawet bez internetowych portali z wiadomościami z kraju i ze świata z pewnością nie był czasem straconym. Jednak każda dieta ma swój kres, dlatego po powrocie z radością i nadzieją, że coś się zmieniło, przejrzałem prasę i zaległe tygodniki, zaś telewizyjny pilot pozwolił mi na pobieżny kontakt z programami informacyjnymi. Niestety, nic się nie zmieniło, więc pomyślałem sobie: „mogę spokojnie pójść spać i jeszcze raz, choć we śnie, powrócić do wakacyjnych miejsc”.
Nie były to jednak obrazki z wakacji. Najpierw znalazłem się w Sztokholmie na uroczystości wręczenia Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii. Za chwilę Jej Królewska Mość wręczy nagrodę Banku Szwecji Polakowi. Niestety, nie rozpoznaję nagradzanej osoby. Leszek Balcerowicz? Grzegorz Kołodko? Jacek Rostowski? Żaden z nich. Okazuje się, że uznanie szwedzkiej kapituły zdobył doradca związkowy, który znalazł receptę na kryzys. Zaproponował on mianowicie skrócenie czasu pracy przy jednoczesnym utrzymaniu dotychczasowych pensji. W ten sposób ograniczymy bezrobocie i pobudzimy konsumpcję. Genialnie proste. Wszyscy laureaci zaczerwienili się ze wstydu, że nie potrafili wpaść na tak oczywiste rozwiązanie. Tylko skromność naszego laureata nie pozwoliła mu użyć określenia „zlikwidować” bezrobocie, co na pewno by się udało, gdyby skrócić czas pracy o połowę. Boję się, że wówczas musielibyśmy otworzyć granicę na przybyszów ze Wschodu. Albo zaprosić bezrobotnych Greków, Hiszpanów czy Portugalczyków – chyba że ich rządy kupiły już licencję na polski pomysł.
Ze Sztokholmu przeniosłem się do Warszawy. Oczywiście, także we śnie. Przysłuchuję się ulicznej rozmowie trzech związkowców. Jeden mówi: „Najpierw obalamy rząd, a potem siadamy do stołu rokowań”. Drugi zaś nieśmiało dodaje: „Jak ich obalimy, to z kim będziemy rozmawiać?”. Trzeci zaś zapytał lekko drżącym głosem: „Jak coś z nimi utargujemy, a potem ich obalimy, to kto będzie realizował to, co ustaliliśmy?”. „Chłopaki, nie filozofować”, odezwał się ten pierwszy. „Nieważne, co będzie potem, najpierw trzeba obalić” i włączył syrenę. W tym momencie przypomniał mi się stary dowcip z początków transformacji: jaka jest różnica między socjalizmem a butelką wódki? Żadna, najpierw człowiek obali, a potem żałuje.
Idę dalej i słyszę jakiegoś polityka wzywającego rząd do pomocy ludziom, którzy stracili… Niestety, nie usłyszałem, co stracili, ale pomyślałem, że tradycyjnie latem wylała jakaś rzeka, jest powódź i ludzie stracili dorobek swojego życia. Rząd powinien im pomóc. Podchodzę bliżej i słyszę, jak pani polityk (polityczka?) apeluje do rządu, aby pochylił się z troską nad tymi, którzy zaciągnęli kredyt we frankach szwajcarskich i obecnie muszą płacić wyższe raty. Nie dosłyszałem, czy powiedziała, że osoby te nadal płacą mniej niż wszyscy, którzy wzięli pożyczkę w rodzimej walucie. Przyznam szczerze, że ucieszyłem się z tego postulatu. Kilka lat temu kupiłem akcje jednej z firm, ale niestety nie zarobiłem tyle, ile myślałem. Czyli według pani polityk, straciłem. Mam więc – nie tylko moralne – prawo domagać się od rządu pomocy. Nikt przecież mi nie powiedział, że mogę mniej zarobić.
Niestety, moją senną radość przerwał dźwięk budzika. Mimo optymistycznego zakończenia całe szczęście, że to był tylko sen. Zanim wstałem, postanowiłem, że już nigdy przed snem nie będę czytał gazet i oglądał programów informacyjnych. Wziąłem prysznic, zjadłem śniadanie i poszedłem do pracy. Tam było już normalnie. I całe szczęście.