Przez kilka listopadowych dni poszukiwałem najciekawszych propozycji kandydatów na radnych, wójtów, burmistrzów, prezydentów. Jako ekonomista „wierzący, ale nie praktykujący” szukałem pomysłów gospodarczych. Deklaracje budowy kolejnego przedszkola, następnej szkoły, czy też pierwszego w danej miejscowości pomnika, wydawały się banalne. Podobnie zresztą jak budowa kilku kilometrów drogi, nowego ośrodka zdrowia czy przystanku autobusowego. Pomysły na ściągnięcie inwestorów z Chin też nie wydawały się zbyt odkrywcze, tym bardziej że są one realne.
Szukałem bardziej ambitnych celów wyznaczanych przez przyszłych samorządowców. W pewnym momencie wydawało mi się, że hitem tegorocznych wyborów będą postulaty powoływania wyższych uczelni. Hasło: „Uniwersytet w każdej gminie” było wyborczo atrakcyjne. Gdy okazało się, że przy obecnej liczbie dzieci w polskich rodzinach może zabraknąć studentów, nastąpiła lekka jego modyfikacja - „Uniwersytet w każdym powiecie”.
Wyższe uczelnie zostały „przebite” przez lotniska. Włodarze wielu miast i miasteczek wzięli sobie do serca uwagi o problemach komunikacyjnych w naszym kraju. Skoro od dwudziestu lat nie możemy wybudować jednego odcinka łączącego zachód ze wschodem lub północ z południem, to budujmy lotniska. Rewolucja kulturalna w Chinach rozgrywała się pod hasłem „stu kwiatów”, a u nas będzie to sto lotnisk. Przecież tak niewiele trzeba, aby trawiaste pole służące szybowcom miejscowego aeroklubu przekształcić w międzynarodowy port lotniczy. Przyszły radny był już na dwóch europejskich lotniskach i jest przekonany, że „damy radę”, a jak zabraknie pieniędzy, to „załatwimy” w B rukseli. Przecież nam się należy. A co będzie, gdy zabraknie pasażerów? Tym się będziemy martwili, gdy już wylejemy kilka metrów betonowej płyty i postawimy baraczek z napisem Międzynarodowy Port Lotniczy im. wójta/burmistrza/prezydenta (tu wystarczy wpisać nazwisko pomysłodawcy, który oczywiście pod koniec kadencji przetnie wstęgę i będzie pierwszym i zarazem ostatnim jego pasażerem).
Kiedy zbliżał się już koniec kampanii i wydawało się, że lotniska mogą przegrać z pomysłem budowy kolejki linowej na nizinach, w Toruniu pojawił się hit nie tylko tych wyborów, ale chyba całej następnej dekady. Jeden z kandydatów na radnego zaproponował wybudowanie w tym mieście toru wyścigowego Formuły 1. Mamy już doświadczenie w sportach motorowych, gdyż zbudowaliśmy stadion żużlowy, organizujemy zawody motokrosowe – przekonywał przyszły radny potencjalnych wyborców. Ten pomył powinien mieć naśladowców; przecież w każdej gminie odbywa się spartakiada młodzieży, np. przy okazji dożynek. Dlaczego nie zorganizować Igrzysk Olimpijskich, a w gminach podgórskich Zimowych Igrzysk Olimpijskich?
Oczywiście każdy może, a nawet powinien marzyć. Tylko niech robi to na własny koszt i ryzyko, a przede wszystkim za własne, a nie podatnika pieniądze. Co innego, jeżeli o planach budowy toru mówi premier Władimir Putin i stojący za nim oligarchowie, a co innego radny Kowalski.
Hasło jednego z czołowych propagandzistów opozycji (specjalnie używam tego określenia, gdyż public relations zastrzeżone jest dla działań rządu) „Ciemny lud to kupi”, tym razem nie wszędzie się sprawdziło. I całe szczęście. Jest iskierka nadziei na rozsądek. Argument, że każdy wizjoner ma pod górkę, jakoś mnie nie przekonuje. Bill Gates i jemu podobni mieli i nadal mają szalone pomysły, ale realizują je za własne miliardy i ryzykują własnymi miliardami. Tym (i nie tylko tym) różnią się oni od naszych samorządowych wizjonerów.